Witajcie w premierowym odcinku długo wyczekiwanego serialu p.t. "Gu urządza nowy dom". Sama nie wiem czy będzie to melodramat, sitcom czy thriller, ale już po tym pilotowym odcinku zorientujecie się, że mamy tu do czynienia z tym, co lubię najbardziej w serialach i filmach - z zaburzoną chronologią (w mojej rodzinie funkcjonuje na nie określenie: "porypane"). Nie wiem jak lepiej mogłabym nazwać to moje urządzanie domu. No bo jak to jest, że nie mam jeszcze wybranych zwykłych szarych płytek na podłogę do łazienki (o armaturze i ceramice łazienkowej nie wspominając), wizja podłogi gdzieś tam dopiero się zaczyna klarować, budowa tak naprawdę jeszcze trwa (tynki itd.), a ja - ja mam już lampy! Coś, co normalni ludzie kupują na końcu, a nawet później (niech pierwszy rzuci kamień ten, kto nigdy nie mieszkał z gołymi kablami u sufitu), ja kupuję już teraz, zanim wykończeniówka jeszcze na dobre się zacznie. Wiem, śmieszne to jest, ale może przynajmniej po przeprowadzce będzie u mnie wisiało tylko dziesięć gołych kabli zamiast dwudziestu. No przyznajcie, jest to gra warta świeczki!
Naprawdę lubię to mieszkanie i to, że choć je tylko wynajmujemy, niemal w dziewięćdziesięciu procentach udało nam się je urządzić po naszemu. Po tych kilku latach, kiedy przyzwyczailiśmy się już do łazienki i kuchni (których remont nie wchodził w grę, bo były przecież nowe), po wielu drobnych zmianach, dzięki którym czuliśmy się coraz bardziej u siebie, po dochodzeniu tak naprawdę do własnego, ulubionego stylu w urządzaniu, pozostawało dla mnie ciągle tylko jedno "ale". Ten widok z kanapy...