Jakoś tak wyszło, że ostatnio co wpis to jakieś wyznanie z mojej strony. Przyznałam się już do zbieractwa patyków i manii fotografowania moich chłopaków, dzisiaj będzie o moim kolejnym bziku: przyjęciowo-dekoratorskim (czekam na lepsze propozycje na nazwę).
Jeśli jesteście tu ze mną już dłuższy czas, doskonale wiecie o czym mowa. Nie raz już o tym pisałam, zdecydowanie nie raz pokazywałam - wystarczy przejrzeć wpisy otagowane hasłem "dekoracje przyjęć", żeby szybko dostrzec skalę "problemu". Na szczęście jest to zboczenie całkiem niegroźne. (Przynajmniej dopóki jest to tylko kilka nocy w roku zarwanych w celu przygotowania dekoracji na urodziny i imieniny). Dlaczego to robię? Po co wieszam te wszystkie girlandy, robię pompony, dekoracje na tort, szukam pasujących kolorystycznie słomek i papilotek do babeczek, wymyślam motywy i kolory przewodnie? Bo najzwyczajniej w świecie to lubię. I to bardzo. Ale wbrew temu, co pewnie wielu sądzi, nie robię tego tylko dla zaspokojenia swoich potrzeb estetycznych czy na potrzeby bloga (choć przyznaję - blog motywuje mnie do tego, żeby wszystkie te dekoracje obfotografować). Dzieci naprawdę dostrzegają tą wyjątkową oprawę. Nieraz już przy różnych okazjach widziałam zachwyt w oczach mojego synka czy słyszałam z jego ust: "mamo, jak tu pięknie!" Co więcej, kiedy zaangażowałam go do przygotowań i wspólnego robienia latawców, z dumą opowiadał o tym później dziadkom i pokazywał swoje dzieło. A jego starsze kuzynki do dziś przy podpowiadają mi, że one chętnie w prezencie chciałyby dostać takie kolorowe słomki czy melaminowe łyżeczki...
Jeśli jesteście tu ze mną już dłuższy czas, doskonale wiecie o czym mowa. Nie raz już o tym pisałam, zdecydowanie nie raz pokazywałam - wystarczy przejrzeć wpisy otagowane hasłem "dekoracje przyjęć", żeby szybko dostrzec skalę "problemu". Na szczęście jest to zboczenie całkiem niegroźne. (Przynajmniej dopóki jest to tylko kilka nocy w roku zarwanych w celu przygotowania dekoracji na urodziny i imieniny). Dlaczego to robię? Po co wieszam te wszystkie girlandy, robię pompony, dekoracje na tort, szukam pasujących kolorystycznie słomek i papilotek do babeczek, wymyślam motywy i kolory przewodnie? Bo najzwyczajniej w świecie to lubię. I to bardzo. Ale wbrew temu, co pewnie wielu sądzi, nie robię tego tylko dla zaspokojenia swoich potrzeb estetycznych czy na potrzeby bloga (choć przyznaję - blog motywuje mnie do tego, żeby wszystkie te dekoracje obfotografować). Dzieci naprawdę dostrzegają tą wyjątkową oprawę. Nieraz już przy różnych okazjach widziałam zachwyt w oczach mojego synka czy słyszałam z jego ust: "mamo, jak tu pięknie!" Co więcej, kiedy zaangażowałam go do przygotowań i wspólnego robienia latawców, z dumą opowiadał o tym później dziadkom i pokazywał swoje dzieło. A jego starsze kuzynki do dziś przy podpowiadają mi, że one chętnie w prezencie chciałyby dostać takie kolorowe słomki czy melaminowe łyżeczki...
Powiedzcie, że nie tylko ja przywożę znad morza pamiątki w postaci patyków. I gałęzi. I starych krzeseł... No dobra, to ostatnie niestety nie doszło do skutku TYLKO dlatego, że krzesło-patyczak po bliższych oględzinach okazało się być w kiepskim stanie (a tak sobie na niego ostrzyłam zęby i już planowałam jak to będę zamawiać kuriera, żeby mi je zawiózł do domu...) Cóż, każdy ma jakiegoś bzika, a ja poza manią kupowania fajnych krzeseł cierpię też na zbieractwo ładnych patyków. Te wyrzucone przez morze są wyjątkowo gładkie, najczęściej są w ładnym szarawym odcieniu i niemal krzyczą (przynajmniej do mnie): "zrób coś ze mnie"! A że takich próśb nie puszczam mimo uszu, to zbieram i zbieram te patyki i w końcu z wakacji nad morzem wracam obładowana siatami pełnymi takich pamiątek. Jeśli i Was to spotkało (lub dzieci uszczęśliwiły Was takimi znaleziskami), zapodaję kilka moich dotychczasowych pomysłów na wykorzystanie patyków znad morza. Jest coś na każdą porę roku, więc możecie siedzieć w badylach cały okrągły rok!