Po świątecznym stole w odsłonie naturalnej i vintage przyszedł czas na zwrot ku tradycyjnej czerwieni i bieli. W moim rodzinnym domu jakoś nigdy Święta nie kojarzyły mi się z tym kolorem, więc kiedy pięć lat temu po raz pierwszy dekorowałam nasze mieszkanie, z wielkim entuzjazmem szyłam i kupowałam czerwone ozdoby, poszewki na poduszki i kubki. Na co dzień w naszych wnętrzach panują raczej niebieskości, turkusy, mięta, jasnożółte akcenty i trochę kolorowych drobiazgów, ale te w czerwonym kolorze można by policzyć na palcach jednej ręki (nie licząc pokoju chłopców i ich remizy z całkiem sporą kolekcją czerwonych wozów strażackich). I to właśnie przez tą nikłą nieobecność czerwieni na co dzień, tak chętnie po nią sięgam w okresie świątecznym. W tym roku nie będzie jednak królowała, ale cieszyła oko w detalach.
Zapytałam o nie głównie z myślą o zdjęciach. Nawet nie wiedziałam czy są jeszcze na strychu u babci i nie pamiętałam jak wyglądają.
Znalazły się, wszystkie wspomnienia z dzieciństwa wróciły, a ja już wiem, że nie pozwolę im spędzić kolejnych Świąt w zamknięciu.
Znalazły się, wszystkie wspomnienia z dzieciństwa wróciły, a ja już wiem, że nie pozwolę im spędzić kolejnych Świąt w zamknięciu.
Gdybym robiła Wigilię u siebie, miałabym nie lada problem. Nie myślę tu nawet o kwestii przygotowania tej tradycyjnej mnogości potraw, bo ogarnięcie tego to dla mnie nadal wielka zagadka (Babciu, jesteś wielka!). Przypuśćmy jednak, że jakimś magicznym sposobem wszystkie wigilijne dania byłyby zrobione, a mnie zostałby dylemat pod tytułem: jak nakryć stół? Banał, wiem. Ale dla zbzikowanej estetki jak ja, to sprawa dość dużej wagi, której nie mogłabym zostawić przypadkowi (W końcu dekorowanie przyjęć to mój konik). A gdy jeszcze mówimy o najbardziej uroczystej kolacji w roku...
Przyszła już moda na slow food, slow fashion i slow-coś-tam-jeszcze, a ja Wam mówię, że Adwent to idealny czas na slow business (a przede wszystkim na slow life).
Wszyscy będą mówić Wam odwrotnie: że szczyt sezonu zakupowego, że najwięcej klientów, że to głupota nie korzystać. Że można ten jeden miesiąc spiąć się i siedzieć po nocach, byle wyrobić normę za pół roku i wyciągnąć teraz ile się da z tego swojego biznesu.
Prawda? No prawda, ale...
Wszyscy będą mówić Wam odwrotnie: że szczyt sezonu zakupowego, że najwięcej klientów, że to głupota nie korzystać. Że można ten jeden miesiąc spiąć się i siedzieć po nocach, byle wyrobić normę za pół roku i wyciągnąć teraz ile się da z tego swojego biznesu.
Prawda? No prawda, ale...
Prawie, bo ten najprostszy zrobiłam trzy lata temu i podobał mi się tak bardzo w swej prostocie, że służył nam też podczas kolejnego Adwentu. W zeszłym roku były długie świece włożone do czterech różnych butelek z niebieskiego szkła, a teraz znowu wróciłam do tego pierwszego pomysłu. Wykorzystałam inne kubeczki, które na co dzień służą nam do picia (cóż, będziemy się musieli bez nich jakoś obyć te cztery tygodnie). A ponieważ duże świece wydawały się w nich trochę "gołe", dorobiłam im w bardzo prosty sposób cyferki z brzozowej kory.
Przedszkole to fajna sprawa. Wprawdzie mówię to teraz, a sama będąc małą Gu nie wytrzymałam w przedszkolu ani jednego pełnego roku. Ba, nawet dyplom ukończenia zerówki (której de facto nie ukończyłam) przysłali mi pocztą.
Mogę się mylić, ale wydaje się jednak, że te braki w edukacji jakoś nadrobiłam. A teraz z pewnością nadrabiam braki w przedszkolnych atrakcjach w postaci balów przebierańców. Przedszkolez perspektywy rodzica z perspektywy mamy lubiącej DIY jest fajne, bo mobilizuje do twórczego działania, na które normalnie nie ma czasu / chęci / pomysłu. No bo pewnie nie przyszłoby mi do głowy ot tak, żeby uszyć Kubie strój smoka, gdyby nie bal karnawałowy, na który miał przyjść przebrany za postać z bajki. Na marginesie dodam, że była to nie lada zagwozdka, bo nasz Kuba praktycznie nie ogląda bajek. Ale, że akurat wtedy na tapecie mieliśmy stare dobre "Porwanie Baltazara Gąbki" (Pamiętacie? To jedna z moich naj-najulubieńszych bajek z dzieciństwa), wybór smoka wawelskiego był oczywisty!
Mogę się mylić, ale wydaje się jednak, że te braki w edukacji jakoś nadrobiłam. A teraz z pewnością nadrabiam braki w przedszkolnych atrakcjach w postaci balów przebierańców. Przedszkole
Nieśmiało liczę, że to już ostatnie podrygi tej jesieni. Tak, polubiłyśmy się w tym sezonie, ale wszystko wskazuje na to, że ta najfajniejsza jesień z kasztanami, kolorami na drzewach i skakaniu w liście w parku już za nami. Zauważyłam to dopiero kilka dni temu. Dwa tygodnie uziemienia w domu z chorującymi chłopcami i brak codziennych spacerów do przedszkola jednak robi swoje.
Mam trochę problem z motywami przewodnimi w pokojach dziecięcych. To nawet nie o to chodzi, że nie podoba mi się cały pokój podporządkowany pod jedną tematykę czy wzór (bo widuję takie, w których sama mogłabym chętnie zamieszkać). Nie wiem natomiast jak długo wytrzymałabym w nim bez zmian. W tym tkwi problem. Być może tylko mój, a może i inni zafiksowani na wnętrzach "zmianoholicy" też się do tego przyznają.
Swetrowe zwierzaki, wiszące deszczowe chmurki i szydełkowe latawce czyli Gu (intensywnie) tworzy
20:30
Trochę nie dociera do mnie, że robię to już cztery lata. Jakby się nad tym zastanowić, to na podstawie rzeczy, które tworzę można by zaobserwować zmiany w moim życiu. Na początku były naszyjniki, bo sama dużo ich wtedy nosiłam. Ciągle mam drewnianą skrzyneczkę pełną zamków błyskawicznych, które zwijałam i sklejałam w moje "pancerniki". Kto wie, może jeszcze kiedyś do tego wrócę?
Pierwszego swetrowego kota pamiętam doskonale. Okoliczności jego powstania też. To był koniec lipca, dokładnie jakoś tuż przed dwudziestym siódmym, bo kot miał być prezentem imieninowym dla mojej siostry Natalii. Ja - jakieś dwa tygodnie przed planowanym porodem Kuby - zasiadłam do starego Łucznika podarowanego mi przez mamę, a mąż w towarzystwie siostry i szwagra pojechał kupić samochód. Kiedy wyjeżdżali, zaczynałam robić szkic kota na jakiejś starej gazecie. Kiedy wrócili, kot był już gotowy. (Z narodzinami Kuby nie było tak szybko. Ale za to dzięki jego opieszałości w wychodzeniu na ten świat, trasę do szpitala ze wszystkimi zakrętami, dziurami i koleinami poznaliśmy na pamięć, a mąż dość dobrze zapoznał się z możliwościami naszego nowego auta.)
Pierwszego swetrowego kota pamiętam doskonale. Okoliczności jego powstania też. To był koniec lipca, dokładnie jakoś tuż przed dwudziestym siódmym, bo kot miał być prezentem imieninowym dla mojej siostry Natalii. Ja - jakieś dwa tygodnie przed planowanym porodem Kuby - zasiadłam do starego Łucznika podarowanego mi przez mamę, a mąż w towarzystwie siostry i szwagra pojechał kupić samochód. Kiedy wyjeżdżali, zaczynałam robić szkic kota na jakiejś starej gazecie. Kiedy wrócili, kot był już gotowy. (Z narodzinami Kuby nie było tak szybko. Ale za to dzięki jego opieszałości w wychodzeniu na ten świat, trasę do szpitala ze wszystkimi zakrętami, dziurami i koleinami poznaliśmy na pamięć, a mąż dość dobrze zapoznał się z możliwościami naszego nowego auta.)
Jesień była zawsze najmniej lubianą przeze mnie porą roku. Uwielbiam wiosnę, lato też darzę ciepłym uczuciem, śnieżną zimę kocham od dziecka, a jesień? Zawsze jakoś nie po drodze mi z nią było. Myślę, że rozumiecie w czym rzecz - domyślam się, że większości z Was deszczowe i ciemne dni też nieraz dają w kość. Żeby nie było - kasztany i kolorowe liście uwielbiam i zbieram zawsze! Zawsze! Jestem prawie pewna, że w tym roku pobiłam swój życiowy rekord zebranych kasztanów. Ma się w końcu te cztery dodatkowe rączki do pomocy, no nie?
- Mamusiu, a dla kogo robisz tą karuzelę?
- Dla takich malutkich dzieci, które nie mają rodziców.
- A. A jak będą miały taką karuzelę to już nie będzie im smutno?
To ostatnie pytanie i kolejne po nim Kubuś zadawał już nieco łamiącym się głosem, a ja, daję słowo, miałam łzy w oczach opowiadając o takich sprawach mojemu wrażliwemu czterolatkowi. Teraz też mam, kiedy tylko pomyślę o tych maluchach, które trafią do TULI LULI Fundacji Gajusz. Dwudziestka porzuconych dzieci, w wieku od 3 dni (!) do roku będzie czekała w sześciu pokoikach tego ośrodka preadopcyjnego na swoich rodziców, na miłość, na normalne życie.
Jakoś tak wyszło, że ostatnio co wpis to jakieś wyznanie z mojej strony. Przyznałam się już do zbieractwa patyków i manii fotografowania moich chłopaków, dzisiaj będzie o moim kolejnym bziku: przyjęciowo-dekoratorskim (czekam na lepsze propozycje na nazwę).
Jeśli jesteście tu ze mną już dłuższy czas, doskonale wiecie o czym mowa. Nie raz już o tym pisałam, zdecydowanie nie raz pokazywałam - wystarczy przejrzeć wpisy otagowane hasłem "dekoracje przyjęć", żeby szybko dostrzec skalę "problemu". Na szczęście jest to zboczenie całkiem niegroźne. (Przynajmniej dopóki jest to tylko kilka nocy w roku zarwanych w celu przygotowania dekoracji na urodziny i imieniny). Dlaczego to robię? Po co wieszam te wszystkie girlandy, robię pompony, dekoracje na tort, szukam pasujących kolorystycznie słomek i papilotek do babeczek, wymyślam motywy i kolory przewodnie? Bo najzwyczajniej w świecie to lubię. I to bardzo. Ale wbrew temu, co pewnie wielu sądzi, nie robię tego tylko dla zaspokojenia swoich potrzeb estetycznych czy na potrzeby bloga (choć przyznaję - blog motywuje mnie do tego, żeby wszystkie te dekoracje obfotografować). Dzieci naprawdę dostrzegają tą wyjątkową oprawę. Nieraz już przy różnych okazjach widziałam zachwyt w oczach mojego synka czy słyszałam z jego ust: "mamo, jak tu pięknie!" Co więcej, kiedy zaangażowałam go do przygotowań i wspólnego robienia latawców, z dumą opowiadał o tym później dziadkom i pokazywał swoje dzieło. A jego starsze kuzynki do dziś przy podpowiadają mi, że one chętnie w prezencie chciałyby dostać takie kolorowe słomki czy melaminowe łyżeczki...
Jeśli jesteście tu ze mną już dłuższy czas, doskonale wiecie o czym mowa. Nie raz już o tym pisałam, zdecydowanie nie raz pokazywałam - wystarczy przejrzeć wpisy otagowane hasłem "dekoracje przyjęć", żeby szybko dostrzec skalę "problemu". Na szczęście jest to zboczenie całkiem niegroźne. (Przynajmniej dopóki jest to tylko kilka nocy w roku zarwanych w celu przygotowania dekoracji na urodziny i imieniny). Dlaczego to robię? Po co wieszam te wszystkie girlandy, robię pompony, dekoracje na tort, szukam pasujących kolorystycznie słomek i papilotek do babeczek, wymyślam motywy i kolory przewodnie? Bo najzwyczajniej w świecie to lubię. I to bardzo. Ale wbrew temu, co pewnie wielu sądzi, nie robię tego tylko dla zaspokojenia swoich potrzeb estetycznych czy na potrzeby bloga (choć przyznaję - blog motywuje mnie do tego, żeby wszystkie te dekoracje obfotografować). Dzieci naprawdę dostrzegają tą wyjątkową oprawę. Nieraz już przy różnych okazjach widziałam zachwyt w oczach mojego synka czy słyszałam z jego ust: "mamo, jak tu pięknie!" Co więcej, kiedy zaangażowałam go do przygotowań i wspólnego robienia latawców, z dumą opowiadał o tym później dziadkom i pokazywał swoje dzieło. A jego starsze kuzynki do dziś przy podpowiadają mi, że one chętnie w prezencie chciałyby dostać takie kolorowe słomki czy melaminowe łyżeczki...
Powiedzcie, że nie tylko ja przywożę znad morza pamiątki w postaci patyków. I gałęzi. I starych krzeseł... No dobra, to ostatnie niestety nie doszło do skutku TYLKO dlatego, że krzesło-patyczak po bliższych oględzinach okazało się być w kiepskim stanie (a tak sobie na niego ostrzyłam zęby i już planowałam jak to będę zamawiać kuriera, żeby mi je zawiózł do domu...) Cóż, każdy ma jakiegoś bzika, a ja poza manią kupowania fajnych krzeseł cierpię też na zbieractwo ładnych patyków. Te wyrzucone przez morze są wyjątkowo gładkie, najczęściej są w ładnym szarawym odcieniu i niemal krzyczą (przynajmniej do mnie): "zrób coś ze mnie"! A że takich próśb nie puszczam mimo uszu, to zbieram i zbieram te patyki i w końcu z wakacji nad morzem wracam obładowana siatami pełnymi takich pamiątek. Jeśli i Was to spotkało (lub dzieci uszczęśliwiły Was takimi znaleziskami), zapodaję kilka moich dotychczasowych pomysłów na wykorzystanie patyków znad morza. Jest coś na każdą porę roku, więc możecie siedzieć w badylach cały okrągły rok!
Robię setki zdjęć tygodniowo. Czasami pewnie dochodzi do tysiąca. Te, które widzicie, gdy trafiają na blog czy do sklepu to zaledwie ułamek. Bo to zdjęcia rzeczy - jak piękne by nie były, to ciągle rzeczy. I choć ogromnie lubię te zabawy w aranżacje, stylizacje, to układanie i dobieranie kolorowych dodatków, to nic nie wygra nigdy ze zdjęciami... ludzi. Tak, nałogowo wprost robię zdjęcia moim bliskim i naszej codzienności, choć tutaj właściwie nic nie pokazuję. I jadąc na wakacje nad morze z moimi chłopakami też nie myślałam, że pokażę. Stwierdziłam jednak, że wyłamię się z tego swojego wnętrzarsko-twórczego blogowego schematu, pokonam trochę nieśmiałość i pokażę, że nie żyję samymi wnętrzami i szydełkowymi dekoracjami. To, co dziś Wam pokażę jest dla mnie warte stokroć więcej i zawsze, ale to zawsze będzie miało pierwszeństwo przed blogiem, przed sklepem, zamówieniami czy mailami. Chciałabym czasem napisać tu coś od serca, mam już takich postów w głowie dziesiątki, ale ciągle pomimo długiej filologicznej edukacji pisanie nie przychodzi mi łatwo. Ze zdjęciami jest mi dużo prościej, więc to im oddaję dziś głos. Dzisiaj dla odmiany: żadnych wnętrz, żadnych stylizacji, tylko rzeczywistość tu i teraz i kawałeczek mojego świata.
Kiedy Ładnebebe zaprosiło mnie do wzięcia udziału w cyklu o przygotowaniach do września (czytaj: przedszkola / szkoły), podeszłam do zadania bardzo osobiście i pomyślałam o tym, czego brakuje mojemu przedszkolakowi Kubie. Worka na kapcie! A właściwie na... wszystko, co tylko przyjdzie do głowy. Przypomniałam sobie nasze zeszłoroczne długie jesienne spacery po przedszkolu, kiedy kilogramami zbieraliśmy razem kasztany, żołędzie, liście... no i oczywiście patyki. Teraz więc zabraliśmy się razem do pracy i wspólnymi siłami stworzyliśmy worko-plecak nie tylko na przedszkolną wyprawkę, ale też (a może przede wszystkim) na indiańskie skarby. Pamiętacie mój post o tym jak zrobić tipi? Bawimy się dziś znowu w Indian, wyciągamy resztki materiału, te same farby do tkanin i działamy!
Wakacje w pełni, korzystamy z uroków lata i przerwy od przedszkola, to i moja obecność w wirtualnym świecie wyraźnie zmalała. Bynajmniej nie rwę sobie włosów z głowy z powodu całomiesięcznej nieobecności na blogu, choć żałuję, że tak ciężko znaleźć mi czas na zrealizowanie wszystkich (lub przynajmniej części) swoich pomysłów i podzielenie się nimi z Wami. Moja rodzina jest i będzie priorytetem i pomimo tego, że ten blog to też moje "dziecko", bardzo dla mnie zresztą ważne, to z Kubą i Frankiem nie wygra nigdy. Rozumiecie to, prawda?
Nie nudzę się wcale a wcale, na kreatywne działania poświęcam każdą wolną chwilę i jeśli jesteście ze mną na Facebooku i Instagramie, to wiecie już czym dużym i ekscytującym zajmowałam się w ostatnim czasie. Niedługo wszystko Wam pokażę, a tymczasem przenosimy się do mojego niezmiennie najbardziej ulubionego miejsca w mieszkaniu czyli pokoju chłopców. Ostatnim razem Kuba zabrał Was w przejażdżkę konno, a teraz Franek zaprasza do siebie na puszczanie latawców...
Nie nudzę się wcale a wcale, na kreatywne działania poświęcam każdą wolną chwilę i jeśli jesteście ze mną na Facebooku i Instagramie, to wiecie już czym dużym i ekscytującym zajmowałam się w ostatnim czasie. Niedługo wszystko Wam pokażę, a tymczasem przenosimy się do mojego niezmiennie najbardziej ulubionego miejsca w mieszkaniu czyli pokoju chłopców. Ostatnim razem Kuba zabrał Was w przejażdżkę konno, a teraz Franek zaprasza do siebie na puszczanie latawców...
Pewnego zimowego wieczoru mój 3,5-letni wtedy syn jako książkę do czytania na dobranoc wybrał sobie jeden z moich albumów wnętrzarskich. Syn swojej matki, doprawdy. Album był o pokojach dziecięcych, więc Kuba przewracał kartki zachwycony zabawkami na zdjęciach ("Mamo, ale pamiętaj i kup mi taki wóz strażacki. A taki drugi dla Franka. Będziesz pamiętać?"), wyszukiwał na fotografiach "nasze" książki dla dzieci i pokazywał rzeczy, które najbardziej mu się podobały. Wśród elementów, które przyciągały jego wzrok powtarzały się najczęściej trzy rzeczy: globusy, gitary i konie na kiju. Kuba nie musiał długo prosić, a nawet prosić w ogóle, bo momentalnie w głowie pojawiła mi się myśl, żeby zrobić takiego konika dla niego. Poczułam się najprawdziwiej zainspirowana przez własne dziecko i z przekonaniem, że właśnie spełniam jakieś jego małe marzenie, zabrałam się do dzieła.
Dosłownie na chwilę dam Wam odpocząć od tematu latawców, który wałkuję od początku przygotowań do przyjęcia urodzinowo-imieninowego moich chłopców. Nie odejdziemy (a raczej nie odlecimy) daleko, ciągle zostajemy w powietrzu i zmieniamy tylko środek transportu. Nie wiem dlaczego tak trzymają się mnie te podniebne motywy... może za bardzo chodzę z głową w chmurach? Chodźcie, pobujamy razem w obłokach!
Plan jest taki, że za kilka lat nie będę już musiała zarywać nocy przygotowując imprezy urodzinowe dla moich dzieci, bo one będą je przygotowywały same. Cwane, nie? No może prawie same, bo zbyt dobrze bawiliśmy się podczas tych wspólnych przygotowań, żebym chciała kiedykolwiek z tego zrezygnować.
Jeśli jesteście tu ze mną trochę dłużej, to wiecie już mniej więcej na punkcie czego mam hopla. Do tej kategorii można zaliczyć na pewno pokoje dziecięce i wszelkie dekoracje do nich (szczególnie szydełkowe – te zresztą robię sama i sprzedaję w swoim sklepie pod marką Gu), wszelkie projekty "zrób to sam", kolory, przeróżne pastelowe naczynia i urządzanie rodzinnych przyjęć z odpowiednią oprawą wizualną. W dzisiejszym poście będzie to wszystko. 100% Gu w Gu i przyjęcie imieninowo-urodzinowo-imieninowe w moim wykonaniu.
Okazja nie byle jaka – pierwsze urodziny mojego Franka wypadły blisko imienin Kuby i kuzynki chłopców – Zosi. A że nasza rodzina rośnie w siłę (i nowych członków rodu), zaczyna nam już brakować wolnych weekendów na świętowanie wszystkich okazji. Stąd właśnie ta wielka kumulacja – trzy torty, trzy razy więcej śmiechu, prezentów i zabawy.
Jeśli zaś o zabawę chodzi, nie pytajcie mnie proszę jak mi się w ogóle chciało bawić w całe to dekorowanie. Chciało i to bardzo, bo to uwielbiam! I chyba nie tylko ja, bo kiedy Kuba otworzył drzwi pierwszym gościom, zaprowadził ich za rękę do stołu i powiedział: "Zosiu, popatrz jak tu jest pięknie!"
Okazja nie byle jaka – pierwsze urodziny mojego Franka wypadły blisko imienin Kuby i kuzynki chłopców – Zosi. A że nasza rodzina rośnie w siłę (i nowych członków rodu), zaczyna nam już brakować wolnych weekendów na świętowanie wszystkich okazji. Stąd właśnie ta wielka kumulacja – trzy torty, trzy razy więcej śmiechu, prezentów i zabawy.
Jeśli zaś o zabawę chodzi, nie pytajcie mnie proszę jak mi się w ogóle chciało bawić w całe to dekorowanie. Chciało i to bardzo, bo to uwielbiam! I chyba nie tylko ja, bo kiedy Kuba otworzył drzwi pierwszym gościom, zaprowadził ich za rękę do stołu i powiedział: "Zosiu, popatrz jak tu jest pięknie!"
Donuty? Pączki? Oponki? Te pierwsze, amerykańskie z nazwy, jadłam dokładnie raz w życiu, za to te ostatnie robiła często moja babcia i kojarzą mi się bardzo miło z pierwszymi latami życia, które spędziłam mieszkając na wsi (później też, ale już w trochę większej wsi ;). Nie miały kolorowego lukru ani posypek i w ogóle takie mało pączkowe były, więc to skojarzenie jest może nieco naciągane, ale nasze błogie wspomnienia z dzieciństwa doszły do głosu i kazały mi tak nazwać te szydełkowe słodkości. Bardzo jestem ciekawa Waszego typu i tego, czy będąc dzieckiem też wcinaliście oponki. Dajcie znać i powspominajmy sobie w komentarzach, zbliżający się Dzień Dziecka sprzyja takim wspominkom.
Dlaczego girlanda? Mój Mąż się trochę śmieje z tego pomysłu i nie może pojąć po co ktoś miałby sobie wieszać w pokoju girlandę z jedzenia (nawet jeśli tylko szydełkowego). Cóż... ja mam małego bzika na punkcie przeróżnych girland, bo według mnie nic tak nie "robi" pokoju dziecięcego czy przyjęcia jak właśnie one. A taka słodka girlanda na pewno wyglądałaby świetnie np. w kąciku z zabawkową kuchenką.
Dla nieprzekonanych - szydełkowe oponki można kupić również na sztuki i wykorzystać je do zabawy (testujemy je od dłuższego czasu - ja i moi dwaj mali kucharze).
Szydełkową girlandę z oponek/ donutów, jak i pączki do zabawy znajdziecie w moim sklepie, w którym z okazji Dnia Dziecka do 1.06 jest darmowa dostawa (zarówno na produkty dostępne od ręki, jak i te robione na zamówienie). Wystarczy przy zamówieniu wybrać odbiór osobisty.
Szydełkowa girlanda z 7 oponek - Gu (można zamówić dowolną ilość w dowolnych kolorach)
Szydełkowe pączki do zabawy - Gu
Królewna sówka w kolorze fuksji - Gu
żółty kocyk - Jollein (wygrana w konkursie)
kocyk w trójkąty - TK Maxx
szop pracz - Maileg (a to również konkurs)
łóżeczko - moKee
Dlaczego girlanda? Mój Mąż się trochę śmieje z tego pomysłu i nie może pojąć po co ktoś miałby sobie wieszać w pokoju girlandę z jedzenia (nawet jeśli tylko szydełkowego). Cóż... ja mam małego bzika na punkcie przeróżnych girland, bo według mnie nic tak nie "robi" pokoju dziecięcego czy przyjęcia jak właśnie one. A taka słodka girlanda na pewno wyglądałaby świetnie np. w kąciku z zabawkową kuchenką.
Dla nieprzekonanych - szydełkowe oponki można kupić również na sztuki i wykorzystać je do zabawy (testujemy je od dłuższego czasu - ja i moi dwaj mali kucharze).
Szydełkową girlandę z oponek/ donutów, jak i pączki do zabawy znajdziecie w moim sklepie, w którym z okazji Dnia Dziecka do 1.06 jest darmowa dostawa (zarówno na produkty dostępne od ręki, jak i te robione na zamówienie). Wystarczy przy zamówieniu wybrać odbiór osobisty.
Szydełkowa girlanda z 7 oponek - Gu (można zamówić dowolną ilość w dowolnych kolorach)
Szydełkowe pączki do zabawy - Gu
Królewna sówka w kolorze fuksji - Gu
żółty kocyk - Jollein (wygrana w konkursie)
kocyk w trójkąty - TK Maxx
szop pracz - Maileg (a to również konkurs)
łóżeczko - moKee
Mój młodszy synek lada moment skończy rok. Naprawdę ciężko mi to sobie uświadomić, bo cały czas mam wrażenie, jakby tyle co był maj. To był gorący miesiąc i nie mówię tu tylko o tym, że rok temu pierwszego maja, w dzień przewidywanego porodu, jechałam na ktg do szpitala w sandałach...
Wam też może się wydawać, że Franek tyle co się urodził. W sumie na zdjęciach trochę tak to wygląda – ostatni raz kiedy pokazywałam tutaj w całości pokój moich synków, stała tam jeszcze kołyska. Prawdą jest, że kiedy mój Mąż ją szlifował i malował, odgrażał się w żartach, że po takim nakładzie pracy, jaką w nią włożył, będzie musiała posłużyć Franiowi przynajmniej pół roku. I tak zaiste było. Nie dziwcie się więc, że nie porwaliśmy się na pomysł przemalowania również łóżeczka. Wizja szlifowania każdego jednego szczebelka skutecznie gasiła wszelkie moje zapędy dotyczące pomalowania łóżeczka na jakiś oryginalny kolor. Już myślałam, że skończy się na klasycznej bieli, ale znalazłam TO łóżeczko...
Ciekawy kolor – jest!
Możliwość wyciągnięcia jednego boku na stałe – jest!
Dodatkowe miejsce do przechowywania – jest! (*akurat to zobaczycie dopiero następnym razem)
I tak miejsce zbyt małej już białej kołyski w pokoju chłopców zajęło łóżeczko moKee, które zaspokoiło jednocześnie moje estetyczne potrzeby czegoś nowego i innego oraz odpowiedziało na kwestie związane z funkcjonalnością. Jeśli chodzi o kolor – przyznam, że długo rozmyślałam nad miętowym odcieniem Dusty Aqua, ale w końcu po zamówieniu darmowych próbek zdecydowałam się na ciekawy szaro-turkusowy odcień Stone Teal. To był strzał w dziesiątkę, bo ten kolor zdecydowanie nadaje "pazura" pokojowi moich chłopców. Mięta też jest piękna (wiem, bo widziałam na żywo u Lu), ale u nas byłoby już chyba zbyt pastelowo (przynajmniej póki mam samych synów ;). Zdecydowanie muszę pochwalić markę za duży wybór kolorów łóżeczek, bo pod tym względem mają nikłą konkurencję (a jeśli mają, to ze zdecydowanie wyższej półki cenowej). Wiecie, że lubię przemalowywać różne meble (zwłaszcza krzesła), ale czasem po prostu dobrze mieć alternatywę dla szlifowania i machania pędzlem.
Rozglądając się za łóżeczkiem zwracałam też uwagę na to, żeby miało jeden wyjmowany bok (lub kilka szczebli), dzięki czemu starsze już dziecko może samo do niego wchodzić. Łóżeczko, w którym spał nasz starszy synek nie miało takiej opcji i trochę nam tego brakowało.
Jeśli chodzi natomiast o kwestię dodatkowego miejsca do przechowywania... musicie poczekać do następnego posta z nowymi zdjęciami z pokoju chłopców. Zobaczycie tam wtedy aktualny układ w ich pokoju i to, jak łóżeczko prezentuje się z szufladą. Tymczasem zapraszam na przegląd nieco archiwalnych już zdjęć z łóżeczkiem w roli głównej. To, że zmieściło się tu i łóżeczko, i przewijak, i jeszcze zostało miejsce do zabawy, całkiem dobrze świadczy o możliwościach tego pokoju (ok. 10 m2), prawda? (Dla porównania, tak pokój wyglądał jeszcze z kołyską.)
Wam też może się wydawać, że Franek tyle co się urodził. W sumie na zdjęciach trochę tak to wygląda – ostatni raz kiedy pokazywałam tutaj w całości pokój moich synków, stała tam jeszcze kołyska. Prawdą jest, że kiedy mój Mąż ją szlifował i malował, odgrażał się w żartach, że po takim nakładzie pracy, jaką w nią włożył, będzie musiała posłużyć Franiowi przynajmniej pół roku. I tak zaiste było. Nie dziwcie się więc, że nie porwaliśmy się na pomysł przemalowania również łóżeczka. Wizja szlifowania każdego jednego szczebelka skutecznie gasiła wszelkie moje zapędy dotyczące pomalowania łóżeczka na jakiś oryginalny kolor. Już myślałam, że skończy się na klasycznej bieli, ale znalazłam TO łóżeczko...
Ciekawy kolor – jest!
Możliwość wyciągnięcia jednego boku na stałe – jest!
Dodatkowe miejsce do przechowywania – jest! (*akurat to zobaczycie dopiero następnym razem)
I tak miejsce zbyt małej już białej kołyski w pokoju chłopców zajęło łóżeczko moKee, które zaspokoiło jednocześnie moje estetyczne potrzeby czegoś nowego i innego oraz odpowiedziało na kwestie związane z funkcjonalnością. Jeśli chodzi o kolor – przyznam, że długo rozmyślałam nad miętowym odcieniem Dusty Aqua, ale w końcu po zamówieniu darmowych próbek zdecydowałam się na ciekawy szaro-turkusowy odcień Stone Teal. To był strzał w dziesiątkę, bo ten kolor zdecydowanie nadaje "pazura" pokojowi moich chłopców. Mięta też jest piękna (wiem, bo widziałam na żywo u Lu), ale u nas byłoby już chyba zbyt pastelowo (przynajmniej póki mam samych synów ;). Zdecydowanie muszę pochwalić markę za duży wybór kolorów łóżeczek, bo pod tym względem mają nikłą konkurencję (a jeśli mają, to ze zdecydowanie wyższej półki cenowej). Wiecie, że lubię przemalowywać różne meble (zwłaszcza krzesła), ale czasem po prostu dobrze mieć alternatywę dla szlifowania i machania pędzlem.
Rozglądając się za łóżeczkiem zwracałam też uwagę na to, żeby miało jeden wyjmowany bok (lub kilka szczebli), dzięki czemu starsze już dziecko może samo do niego wchodzić. Łóżeczko, w którym spał nasz starszy synek nie miało takiej opcji i trochę nam tego brakowało.
Jeśli chodzi natomiast o kwestię dodatkowego miejsca do przechowywania... musicie poczekać do następnego posta z nowymi zdjęciami z pokoju chłopców. Zobaczycie tam wtedy aktualny układ w ich pokoju i to, jak łóżeczko prezentuje się z szufladą. Tymczasem zapraszam na przegląd nieco archiwalnych już zdjęć z łóżeczkiem w roli głównej. To, że zmieściło się tu i łóżeczko, i przewijak, i jeszcze zostało miejsce do zabawy, całkiem dobrze świadczy o możliwościach tego pokoju (ok. 10 m2), prawda? (Dla porównania, tak pokój wyglądał jeszcze z kołyską.)
Łóżeczko – moKee Stone Teal
Szydełkowy kocyk, dywanik, poduszka chmurka i lis – Gu
Poduszka z lwem – Cytryna design
Słoń na kółkach – Sebra
Słoń na kółkach – Sebra
Z pewnością wiele z Was tak jak ja zmienia wygląd swojego mieszkania w zależności od pory roku. Zazwyczaj najwięcej zmian zachodzi pewnie w salonie, może w kuchni, ale co gdyby tak... wziąć się za pokój dziecięcy i zaprosić do niego najprawdziwszą wiosnę? Wpuścić do pokoju korowód szydełkowych motyli, zawiesić pastelowe kuleczki, króliki i zające przyodziać w wiosenne ubranka i zaprosić na słodkie przyjęcie...
P.S. Tak, jestem mamą dwóch chłopców i bynajmniej nie zamieniłam ich na wskroś chłopięcego pokoju pełnego wozów strażackich i klocków lego w pastelowe królestwo. Już kiedyś chyba zwierzałam się Wam z moich ulubionych stylistyczno-dekoratorskich zabaw, które mogę uskuteczniać bezkarnie dzięki temu, że mam swój sklep. Tworzenie takich aranżacji i ich fotografowanie to jedna z rzeczy, które zdecydowanie najbardziej lubię w mojej pracy.
W dzisiejszym odcinku wystąpili:
Girlanda z szydełkowych motyli - Gu
Pastelowa girlanda z filcowych kulek - Gu
Błękitna swetrowa królewna sówka - Gu
Szydełkowa grzechotka zajączek - Gu
Szydełkowe lody i oponki - Gu (już wkrótce w sklepie)
Swetrowe poduszki chmurki -Gu
Błękitna półka na książki - Wood Szczęścia
Półeczki-domki - Tiger (pomalowane przeze mnie)
Ubranka królików i metalowa walizka - Maileg (wygrana w konkursie)
książki:
"Robimisie", Agata Królak, Wydawnictwo Dwie Siostry
"Niedźwiedź łowca motyli",Marjorie Pourchet, Susanna Isern, wydawnictwo Tako
"DIY. Crafts For Kids", wydawnictwo Monsa Publications (i mój wkład w postaci sześciu tutoriali i zdjęć)