Z myślą o blogu zaglądnęłam dzisiaj do swojego folderu ze zdjęciami i znalazłam trochę takich, które zrobiłam już dawno, a jeszcze nie pokazywałam. Dzisiaj na przykład zadebiutują zdjęcia z... końca lutego. A na nich część mojego prezentu imieninowego, czyli pastelowe talerzyki od Ib Laursena, kolorowe wazony Broste Copenhagen (które już można było zobaczyć to tu, to tam, bo przestawiam je z miejsca na miejsce), a w nich pierwsze w tym roku tulipany. No i najważniejsze – tarta miętowa zwana przez Nigellę Lawson "tartą pasikonika". Uwielbiam wszystko, co miętowe – zarówno jeśli chodzi o kolor, jak i o smak. A już połączenie mięty i czekolady w deserach to w ogóle niebo w gębie. Jak Mąż zobaczy ten post i zdjęcia, to pewnie mi przypomni, że już dawno nic miętowego nie było ;)
Jakby ktoś z Was robił kiedyś tę tartę, to nie przeraźcie się, jeśli po rozpuszczeniu różowych pianek i dodaniu zielonego likieru/syropu zobaczycie w garnku coś w kolorze brudnej piany ;) Ja tak miałam za pierwszym razem. I jakoś nie wyobrażałam sobie podania gościom czegoś tak nieapetycznie wyglądającego. Na szczęście już na samym końcu, kiedy dodaje się śmietankę, kolor się rozbiela i po dolaniu większej ilości syropu mamy ładną pastelową miętę. Uff, i tarta uratowana :)