Ostatnio mam na tym blogu jakąś skłonność do popadania w przesadę - jak zaczynam posty o dekoracjach imprezowych to jadę po całości z tematem od maja do września, a jak piszę pierwszy post w stylu "jak zrobić..." to nagle zamieniam się w Ciocię Dobra Rada i produkuję jeden poradnik za drugim. Strach pomyśleć co będzie jak już zabiorę się za wpisy o urządzaniu domu - teraz może się Wam to wydawać fajne, ale pogadamy po tym jak przedstawię Wam dziesiątą wizję kuchni czy łazienki i będę wiercić dziurę w brzuchu o pomoc w wyborze płytek. Mój blog żyje tym co ja, dlatego dzisiaj piszę o tym, co sprawia mi największą frajdę tej jesieni (poza szperaniem na OLX i urządzaniem - na razie w głowie - naszego nowego domu).
"Tak!", "Chcemy!", "Ale już!" - no musiałabym być nieczuła, żeby wobec tak żywiołowych odpowiedzi na rzucone na Facebooku pytanie pozostać obojętną. To, że na ponad tydzień przed początkiem adwentu zamieszczam takiego posta jest swego rodzaju ewenementem, bo zazwyczaj budzę się w ostatniej chwili i siedzę po nocach przygotowując kalendarz adwentowy last minute. Nie tym razem, nie tym razem... I pewnie właśnie z racji tego, że dłubię od dawna coś, co ma być tym kalendarzem, pomyślałam też wcześniej o Was i o tym, że możecie szukać pomysłów na sam kalendarz i to, co może w sobie zawierać. I że może też macie już serdecznie dość tych samych zdjęć powielanych co roku z Pinteresta we wpisach w stylu "10 pomysłów na kalendarz adwentowy". U mnie zobaczycie więc głównie moje kalendarze z ostatnich trzech lat, sprawdzone pomysły na ich zawartość i wyszukane, wyszperane kalendarze (takie, wiecie - w moim stylu), które może autentycznie zainspirują Was do stworzenia samodzielnie czegoś swojego.
Naprawdę długo zastanawiałam się co napisać w tym poście, co nie byłoby zwykłym pitu pitu w stylu "hej kochani, patrzcie na mój salon po metamorfozie!" Ale ani nie chcę nazywać tego szumnie metamorfozą, bo zmiany zachodziły tu bardzo powoli już od dłuższego czasu i nie są jakieś szalenie spektakularne; ani nie pokażę Wam tak pożądanego zestawienia zdjęć "przed" i "po". Mogłabym też wciskać Wam kit, że ten salon zawsze wygląda tak jak na dzisiejszych zdjęciach i do pełnego jego obrazu brakuje tam tylko mnie w zwiewnej sukience popijającej zieloną herbatę. Faktycznie - tak tu BYWA, jednak z racji tego, że jestem mamą dwójki chłopców, najczęściej wygląda to zgoła inaczej...
Makrama na pierwszy rzut oka może się wydawać trudna, a rysunki objaśniające poszczególne sploty - zbyt skomplikowane. Zgadzam się - pierwsze podejście do makramy po 15 latach przerwy poczyniłam jakiś rok temu i poddałam się po piętnastu minutach prób rozszyfrowania rysunków i tego który sznurek idzie gdzie i jak. A jednak - kojarzycie moją makramową girlandę z urodzin w stylu boho? Zrobiłam ją sama w jeden wieczór! Jak? Tym razem postanowiłam ugryźć temat z innej strony i jestem przekonana, że po dzisiejszym wpisie każda z Was też będzie w stanie zrobić taką girlandę sama.
Niby co roku obchodzę urodziny, niby ta trójka na przedzie nic nie zmienia, a jednak - ta trzydziestka ma w sobie to coś, że chce się ją świętować jakoś tak... bardziej. W mojej głowie wyglądało to w ogóle super-hiper: przyjęcie w wysokich trawach na naszej działce przed domem, niski stół z desek, siedziska z poduch i kocy, lampki, świece, wianki i te sprawy - wiecie - boho, że ho ho! Zbyt mało boho była jednak pogoda tego września - wprawdzie w dzień samego przyjęcia zaszczyciło nas słońce, ale już kilka dni wcześniej wiadomo było, że wizyta na działce bez pary porządnych kaloszy w ogóle nie ma racji bytu. Po raz kolejny została mi więc do dyspozycji przestrzeń naszego mieszkania i wyzwanie - zmienić ją tak, żeby poczuć się jak na tym boho pikniku w trawach.
Ten pokój należy do dzieci. Zdecydowanie. I choć jest spełnieniem moich marzeń i - przyznaję - są tam rzeczy, które kupuję bardziej dla siebie, to pierwsze skrzypce grają w nim moi synkowie. Dlatego dzisiaj po pokoju chłopców oprowadzi Was Franek, a ja pokażę tą przestrzeń tak, jak powinnam już dawno temu - z zabawą na pierwszym planie, bałaganem (odrobinę) kontrolowanym, z latającymi zabawkami i wszędobylskimi samochodzikami.
W ostatnim wpisie zapraszałam Was na przyjęcie mojego synka (link tutaj: Leśne urodziny 5-letniego odkrywcy), lecz czymże byłyby owe leśne urodziny bez... lasu? Dlatego też od początku wiedziałam, że jeśli tylko pogoda pozwoli (czyt. nie będzie lało jak z cebra), po torcie i kawie zabieramy wszystkich naszych gości w plener. Dla tych najmłodszych (choć w trakcie okazało się, że wiek jednak nie grał tu roli) przygotowaliśmy proste zadania, dzięki którym spacer na miejsce naszego pikniku przemienił się w prawdziwą wyprawę leśnych odkrywców. Jeśli szukacie inspiracji na urodziny dziecka lub pomysłów na to, jak bawić się w trakcie spacerów, ten post może ich Wam trochę podsunąć.
Wybaczcie jeśli się powtarzam, ale muszę tu zdementować pogłoski, że nasze życie to jedna impreza za drugą i codziennie beza na kolację. Faktycznie, sądząc po moich ostatnich wpisach tu i zdjęciach na Instagramie, trochę tak to wygląda. I prawdą jest, że począwszy od maja aż do października równo co miesiąc mamy jakąś dużą okazję do świętowania całą rodziną. Znacie mnie już trochę, więc wiecie, że każde takie spotkanie musi mieć u mnie odpowiednią oprawę i nie przepuszczam żadnej okazji do wyżycia się dekoratorsko. Nie jest już natomiast tak, jak jeszcze dwa lata temu, kiedy planowałam każde przyjęcie z co najmniej miesięcznym wyprzedzeniem (sic!). Ostatnimi czasy motywem przewodnim wszystkich naszych rodzinnych przyjęć jest... spontan.
Podobno nieumiejętność przyjmowania komplementów i paląca potrzeba tłumaczenia się jest typowa dla Polek. Wiecie... -"Jakie pyszne ciasto zrobiłaś!" - "No co Ty, przecież się przypaliło." Albo: -"Ładna sukienka." - "Eee, stara przecież." O ile z miłymi słowami pod swoim adresem już nauczyłam się obchodzić i po prostu za nie dziękować, to w pewnej kwestii ciągle czuję, że powinnam wszystkim dookoła tłumaczyć i wyjaśniać, że wcale nie jest tak przepięknie, jak im się wydaje. Ta kwestia to budowa naszego domu.
Moje
zamiłowanie do organizowania przyjęć, duża rodzina i małe mieszkanie
inspirują (żeby nie powiedzieć zmuszają) do kreatywnego podejścia do
tematu rodzinnych imprez. Jak się domyślacie, nie tak łatwo zmieścić
dwadzieścia kilka osób w niespełna 50-metrowym mieszkaniu, znaleźć
każdemu miejsce siedzące, nakarmić i wymyślić sposób na ujście energii,
która buzuje w gromadce dzieci. Rozwiązanie? Urodzinowy piknik!
...budujemy dom!
Nigdy nie byłam żądna wielkich przygód, nie miałam zamiaru podbijać świata i robić spektakularnej kariery. Wyłączając okres wczesnoszkolny, kiedy oczywiście śniłam o tym, żeby zostać piosenkarką / tancerką / łyżwiarką (a kto nie chciał?!), marzenia mojego życia można właściwie streścić tak: być szczęśliwą, mieć męża, dzieci i dom z ogrodem. Kropka.
W tym roku skończę trzydzieści lat i wygląda na to, że będę mogła powiedzieć, że moje największe marzenia się spełniły. Wprawdzie do września nie przeprowadzimy się jeszcze do nowego domu, ale powinien już wtedy przynajmniej tam stać.
Ale od początku...
A biorąc pod uwagę to, jak długo zbierałam się do opublikowania tego posta i ile razy o tym mówiłam, to chyba nie bajka, a raczej legenda. Legenda o tym, jak Gu wesele swojej siostry dekorowała.
Ten post, jak dobre wino, musiał dojrzeć. Za kilka tygodni pierwsza rocznica ślubu (sic!) i wesela, które pomagałam przygotować siostrze. Chciałam duży nacisk położyć na słowie "pomagałam", bo głównymi odpowiedzialnymi za koncepcję wystroju są sami narzeczeni (ja byłam ich ciałem doradczym i podpowiedziałam to i owo) a wszystko to, co zaraz zobaczycie, jest efektem wspólnej pracy i życzliwości naprawdę wielu osób: m.in. moich rodziców, brata, kuzynki, babci, cioci, sąsiadki i znajomych. Skąd tak wielkie zaangażowanie? Sala, którą mieliśmy do dyspozycji była, krótko mówiąc, wymagająca. Wiecie, to nie typ przestrzeni rodem z Pinteresta, która sama w sobie jest piękna i nie potrzebuje wielu dekoracji. My mieliśmy do czynienia z kopciuszkiem, który na pierwszy rzut oka nie zachwyca, ale tak naprawdę ma duży potencjał, który za pomocą umiejętnych dekoratorskich sztuczek i niemałego nakładu pracy może przemienić się w coś pięknego. Jak się domyślacie, odnalazłam się w takim wyzwaniu jak ryba w wodzie!
Rattan is the new black! Ale wiecie to już, prawda? I pewnie tak samo jak ja, niektóre zdjęcia z Pinteresta z rattanowymi kołyskami i krzesełkami w pokojach dziecięcych czy ławkami w salonach i na tarasach znacie już na pamięć? A OLX-owa aplikacja codziennie powiadamia o kolejnych nowych wynikach wyszukiwania pt. "rattan"? Tak, z pewnością jest tu nas takich wiele, co nie znaczy, że wszyscy na świecie muszą piszczeć z zachwytu na widok rattanu i letniej kolekcji Ikea Jassa. Dajmy na to, taki mąż...
Naprawdę nie potrzeba wiele. Nie trzeba za każdym razem dwoić się i troić, obkupywać się co roku w nowe dekoracje czy wymyślać fikuśnych pisanek. Wystarczy ulubiony obrus, kilka kropel swoich kolorów, znalezione na pchlich targach wazoniki i doniczki, a w roli dekoracji... po prostu wiosna! Rośliny na chwilę pożyczone z balkonu, kwiatki zerwane przy drodze lub w parku, gałązki z przyciętych krzewów (Gorąco polecam uśmiechnąć się do sąsiadów lub panów zajmujących się np. zielenią miejską. Możecie być miło zaskoczeni, kiedy np. wrócicie do domu z całym naręczem gałęzi przyciętych specjalnie dla Was :). Do tego obok pastelowych, wieloletnich już pisanek, jajka w wersji saute i akcenty dziecięce, których jako mama nie potrafię i nie chcę sobie nawet odmówić.
Nie pamiętam, kiedy ostatnio tak spontanicznie chwyciłam za aparat i zrobiłam zdjęcia temu, co akurat miałam na stole. Bez planowania tego z wyprzedzeniem, bez nastawiania się, czekania na odpowiednią pogodę, ustawiania rzeczy i wielkiego sprzątania. Nie pamiętam też, kiedy ostatnio we wpisie miałam tak mało turkusu i mięty, o pastelach nie wspominając. I prawie żadnych elementów dziecięcych!
Ten post powinien mieć podtytuł: "od zapomnianej poduszki po gwiazdę pokoju" lub "wałkowania pomponów ciąg dalszy". Prawda, sama zaczynam mieć ich chwilowy przesyt, ale dane Wam słowo zobowiązuje. Dziś kolejny pomysł na wykorzystanie pomponów - na tapetę bierzemy poduszkę i nadajemy jej trochę... krągłości!
W ciągu ostatnich czterech lat popełniłam dziesiątki przeróżnych girland. Nie wiem czy można to już nazywać bzikiem (jak w kultowej piosence z dzieciństwa) czy może mieści się to jeszcze w granicach normalności, ale wiem na pewno, że girlanda jeden z moich ulubionych elementów dekoracyjnych i chyba jeszcze długo mi się nie znudzi. Kiedy ostatnio pokazywałam Wam jak zrobić pompony z włóczki, zastanawiałam się ile z Was zgadnie, że jednym z pomysłów na ich wykorzystanie będzie właśnie girlanda. Dla mnie ten wybór było oczywisty!
Mam wrażenie, że mniej więcej od drugiego stycznia połowa blogów i trzy czwarte Instagrama żyje tylko tematem pt. "przywoływanie wiosny". O ile w styczniu czy jeszcze w trakcie ferii zimowych trochę się z tego śmiałam (no bo co jak co, ale z TAKIEJ zimy jak tegoroczna trzeba było korzystać na maksa zamiast myśleć o jej końcu), teraz traktuję sprawę poważnie i wpadam w szał wiosennych metamorfoz i dekorowania. A jak wiadomo, jednym z moich najlepszym sposobów na zaproszenie wiosny do mieszkania są... kolory.
Na ogół nie obchodzimy walentynek, a data 14. lutego kojarzy mi się bardziej z urodzinami mojej teściowej niż świętem zakochanych. Mam jednak bardzo miłe wspomnienia z tego dnia sprzed kilkunastu (i więcej) lat. I nie, wcale nie chodzi o jakieś tam walentynki w szkole (te wspomnienia są raczej żenujące), ale o walentynki... w domu.
Gdybym miała stworzyć swój osobisty ranking rzeczy-do-zajęcia-się podczas chorowania, szydełkowanie byłoby w czołówce. (*Mowa tu jednak o luksusie w postaci chorowania samej, podczas gdy dzieci i mąż są zdrowi i zajmują się sobą.) No bo tak: można sobie siedzieć w spokoju w łóżku, z ciepłą herbatą pod ręką i błogo nie myśleć o niczym tylko machać tym szydełkiem i liczyć słupki i półsłupki. I jeszcze na koniec chorowania ma się bonus w postaci, na ten przykład, nowej poduszki.
Niezmiennie od półtora roku to moje najbardziej ulubione miejsce w mieszkaniu. Może dlatego, że jest najbardziej kolorowe (choć w całym mieszkaniu od kolorów nie stronię), albo dlatego, że spędzam w nim dużo beztroskiego czasu w ciągu dnia, a może kluczowe jest to, że jako jedyne było planowane i urządzane na spokojnie przez dobrych kilka miesięcy, a nie w tydzień, jak reszta naszego wynajmowanego mieszkania. Ostatnie półtora roku chłopcy testowali tą swoją przestrzeń chyba na wszystkie możliwe sposoby i z ręką na sercu mogę teraz powiedzieć – to jest to!
"Gdzie trzymać zabawki?" To pytanie na przemian z prośbami o pokazanie swoich pojemników na zabawki widzę chyba co drugi dzień na facebookowych grupach o urządzaniu pokoi dziecięcych. I słusznie, w końcu odpowiednie ogarnięcie tematu przechowywania całego dziecięcego dobytku potrafi zaoszczędzić wyrywania sobie włosów z głowy przy codziennym sprzątaniu. Zamiast rozpaczliwie pytać siebie: "gdzie upchnąć te wszystkie szpargały???", w porę zadbaj o to, żeby wszystkie zabawki miały swoje miejsce. Istnieje duża prawdopodobność, że przy okazji zadbasz o swoje zdrowie psychiczne.
Strasznie nie lubię tego powiedzenia "Święta, święta i po świętach". Dla mnie ciągle nie jest PO Świętach - jeszcze się nimi nie nacieszyliśmy, nie naśpiewaliśmy się jeszcze kolęd, a choinki na pewno jeszcze długo wynosić nie będziemy. Dlatego choć część zdjęć do dzisiejszego posta powstało jeszcze przed Świętami i miało pokazywać jedną z moich proponowanych świątecznych aranżacji stołu, pokażę Wam je dzisiaj, bo dla mnie są ciągle jak najbardziej aktualne i najbliższe temu, jak nasz stół wyglądał w Święta i jak będzie na przykład na nasze już tradycyjne coroczne kolędowanie z rodziną i przyjaciółmi.