Pamiętacie jak pisałam o tym, że na przyjęcie z okazji chrztu nie zdążyłam zrealizować wszystkich moich pomysłów? Cóż, czasem można zrobić też sobie dekoracje zupełnie bez okazji... Zwłaszcza kiedy: a) od dawna planujesz zrealizować jakiś pomysł i nigdy nie ma ku temu okazji b) masz w mieszkaniu mnóstwo kwiatów, które lada dzień zaczną więdnąć i chcesz im dać nowe życie choćby na jeden...




















Ważne wydarzenia wymagają odpowiedniej oprawy. A kiedy tym wydarzeniem jest chrzest najmłodszego członka rodziny... można się spodziewać, że będę działać twórczo, aby nadać naszemu mieszkaniu odpowiedni charakter na czas radosnego świętowania z całą rodziną. I choć nie zrealizowałam pewnie ani połowy moich pomysłów, na zrobienie zdjęć gotowego stołu z dekoracjami i deserami miałam 5 minut (słownie: pięć), w trakcie których zaraz po postawieniu...
Jestem, wracam! Powrót na łono bloga rozpocznę od nadrobienia
zaległości. Dość dużych, bo kilkutygodniowych i związanych z pewną
publikacją w prasie, na którą część z Was już się może natknęła.
Magazyn, o którym mówię to numer specjalny "Mojego Mieszkania" -
"Najpiękniejsze Dekoracje Domu" i jego wiosenno-letnie wydanie. Całe
szczęście, że artykuł o mnie ukazał się akurat w tym piśmie, bo dzięki
temu mój dzisiejszy post jest jeszcze (w miarę) aktualny - przynajmniej
do jesieni, kiedy ukaże się nowy numer.
Rubryka, w której ukazał się artykuł to
"Kobieta z pasją", więc traktuje głównie o tym, co tworzę (choć blog też
zrodził się z pasji i jakoś między słowami chciałam go przemycić w tym
artykule). Sesja zdjęciowa nie była więc typowo wnętrzarska, tylko
skupiała się na moich poduszkach i ozdobach, a samo mieszkanie pełniło
właściwie niejako rolę tła. Stąd niektóre ujęcia przestawiające
prawdziwe kocio-sowie oblężenie. Wierzcie mi, normalnie nie obkładam się
tak swoimi poduszkami.
Oglądając
ten materiał w papierowej wersji czułam się trochę jakbym odbywała
podróż w czasie - sesja zdjęciowa odbyła się dobrych kilka miesięcy
wcześniej, bo w październiku i co by nie mówić, dużo się przez ten czas
zmieniło. Począwszy ode mnie samej - na zdjęciach ani śladu brzucha, a
tymczasem kupując gazetę w kiosku byłam już ponad tydzień po terminie
porodu i już bardzo zniecierpliwiona czekałam na narodziny Franka.
Pomimo tego, że nie robiliśmy jakiegoś dużego remontu, samo mieszkanie
wygląda już trochę inaczej (na czele z sypialnią i kącikiem Kuby) i
powoli będę Wam je trochę pokazywać.
A co do samej sesji zdjęciowej... jak się pewnie domyślacie, prawie skakałam z radości jak dostałam propozycję wystąpienia na łamach magazynu.
To wspaniałe wyróżnienie, no i świetna okazja do tego, żeby podejrzeć
profesjonalistów przy pracy. Dacie wiarę, że zrobienie tych kilkunastu
ujęć (i ani jednego więcej) zajęło cały dzień (a w ciemny październikowy
dzień był to prawie wyścig z czasem)? Na koniec dziękuję za wszystkie miłe słowa od tych z Was, którzy już widzieli artyku.
Na bloga wracam już na dobre, przynajmniej taki mam plan. Tęskniliście? ;) Bo ja tak! Mam już za dużo pomysłów za posty, żeby dalej milczeć. Do zobaczenia!
Gu